Głos wolny Głos wolny
510
BLOG

"280 metrów" - opowiadanie

Głos wolny Głos wolny Kultura Obserwuj notkę 5

"280 metrów" to opowiadanie o śmierci i ojcostwie. O odpowiedzialności za budowanie tożsamości. O naszej pamięci.

 

Gorąco dziękuję p. Lidii Nowaczyk, małżonce KaNo, za pomoc korektorską, przenikliwe uwagi w dyskusjach nad moimi tekstami i  za dobre słowa wspierające mnie w mojej pisaninie.

 

 

280 metrów


 

Bałtycka plaża w środku lata, kolorowy ludzki wąż połyskuje natłuszczoną skórą, słońce już nie praży, bo minęła siedemnasta, ale Jackowi i tak nic się nie chciało. Dogorywał otępiały. Z ożywczą nadzieją spojrzał na wiaderko, łopatkę i grabki, które za sprawą syna wylądowały obok koca: znak, że Tomaszek zaraz przystąpi do budowania kolejnego zamku, a to zawsze dla pilnujących rodziców jest obietnicą chwilowego względnego spokoju - można na przykład przeczytać dwie gazetowe szpalty i nie dostać zeza od ciągłego pilnowania pociechy.

Chwilę zmuszał się do lektury, niby artykuł ciekawy, bo o Polsce od morza do morza, ale przyłapał się na trzykrotnym rozpoczynaniu jednego zdania i w końcu dał sobie spokój, a teraz, wsparty na łokciu, szuka wzrokiem czegoś, co nada sens najbliższym pięciu minutom.

Bądź tu mądry i znajdź człowieku coś fascynującego na bałtyckiej plaży w środku wakacji. Jak okiem sięgnąć grajdołki otoczone pstrokatymi wiatrochronami skrywającymi rozleniwione, brzydkie ciała - cellulity, haluksy, platfusy, lordozy - istny festiwal niedoróbek. Ludzie jak krowie placki wysychające na lipcowym słońcu. Za plecami śmietnik, nad którym krążą wiecznie żądne słodyczy osy. Z przodu widok na kilka metrów brzegu, ale przecież na to właśnie się gapił przez ostatnie trzy godziny, więc zna już na pamięć. Po prawej para emerytów skubie słonecznik. Po lewej jakaś mama z ładną pupą i brzydką córką zaczyna zbierać się do wyjścia. Szkoda. „Plaża rzeczywiście już pustoszeje” – pomyślał i zastanowił się, czy ta konstatacja cokolwiek wnosi do jego życia. Nie za wiele. Podłubał patykiem w piasku, dogrzebał się niedopałka i z obrzydzeniem zakopał go na bezpiecznej głębokości.

Jego spragnione jakiejkolwiek rozrywki ucho wychwyciło z oddali narastający znajomy zaśpiew: „pyyyszna mrożona kaaawa, kukurydza, popcorn, orzeszki w karmeeelu”. Tomaszek też zaraz się zorientuje i zacznie molestować, walki jednak tym razem nie będzie, bo to przecież ich ostatni dzień w Rowach, więc dziś folgują sobie po całości i maluch może liczyć na wszystko, co do tej pory było ostro limitowane. A niech tam, niech ma, w końcu są wakacje.

 Walka z wodzeniem na pokuszenie przez obnośnych sprzedawców snacków to i tak pestka. Kilometr dalej, w centrum Rowów leży „Hamburg”, jak sam określał trzy schodzące się w trójkąt centralne uliczki tej niegdysiejszej cichej rybackiej osady, w sumie może ze trzysta metrów bud, straganów i namiotów, prawdziwe zagłębie syfu, chały, plastiku, błyskoctwa, popisku, wyżebry. Hałdy oczojebnego badziewia stworzonego tylko po to, by tata lub mama kupili – już, natychmiast i dużo. Przejście przez „Hamburg” z trzylatkiem zabiera dobry kwadrans i wymaga nie mniejszego samozaparcia, niż pokonanie kilku przecznic w Kalkucie bez dania jałmużny choćby jednemu z milionów hinduskich żebraków.

Żadnych orzeszków jednak nie kupił. Przerażający kobiecy krzyk rozdarł leniwe popołudnie i na chwilę zatrzymał w bezruchu całą plażę, z wyjątkiem może os. Nierealna, filmowa, tak odległa na co dzień rzeczywistość spadła na Jacka od strony morza. Jeszcze chwilę się wahał niedowierzając, jakby szczypiąc mentalnie po spoconym ciele, ale nie, tu nie było miejsca na żadne wątpliwości i wymówki. Nadszedł czas, by oddzielić chłopców od mężczyzn, jak to lubił w żartach powtarzać przy różnych błahych okazjach. Ktoś naprawdę topił się w odległości mniej więcej sześćdziesięciu metrów od plaży. Jeszcze tylko oddał synka pod opiekę tej od słonecznika i ruszył biegiem ku wodzie.

Morze potrzebowało chwili, by wyhamować jego pęd i dać wyraźny sygnał, że tu, nawet kilka metrów od brzegu, rozciąga się już jego wyłączna jurysdykcja. Naparł na wodę z całej siły, ale opadające szybko dno wymusiło przejście do kraula. Pamiętał, że jakieś dwadzieścia metrów dalej leży pas płycizny. Gdy go osiągnął, obejrzał się za siebie. Na brzegu wyrwana z letargu, rozkrzyczana plażowa ciżba, jak na jakiejś surrealistycznej wycieczce szaleńców. Przed nim niknąca co chwila za grzbietami fal ludzka sylwetka, człowiek walczący z ostatecznością. Za plecami życie. Przed nim śmierć. To go zmobilizowało. Pochylił się, by stawić opór atakującej go wodzie i ruszył, zamaszystymi ruchami ramion torując sobie przecinkę w nagrzanym powietrzu.

Dno zaczęło opadać tym razem już nieodwracalnie, następna płycizna dopiero w Szwecji. I znów chaotyczny kraul a po dwóch-trzech minutach zadyszka. Wtedy pierwszy raz pomyślał, że nic z tego. Zielone i niebieskie tygrysy rzucały się mu do gardła raz po raz, gdy usiłował wyrównać oddech i płynął w przód mniej więcej tyle, ile kolejne fale odrzucały go wstecz. Bezładne walenie przedramionami wyczerpywało. Zapaliła mu się rezerwa. To jest właśnie ta odmiana wody, pomyślał, z którą „nigdy nie ma żartów”, jak głosi slogan powtarzany dzieciom przed każdymi wakacjami. Źle obliczył kolejny wdech i słowa te wlały mu się teraz w głowę słonym strumieniem. Wodę znał - jak każdy - ze szklanki, z basenu, z kałuży, z wanny, nawet z morza, w którym lubił się pluskać. Wodę oswojoną, obłaskawioną, nudne ha-dwa-o-bez-żadnej-tajemnicy. Mokre nic. Teraz to mokre nic obracało nim jak zapaśnik baraszkującym malcem i czuł, że nie może go uchwycić, zgnieść, zdyscyplinować, opierdolić, przekupić, zafoliować, oznakować i wyekspediować do supermarketu w promocyjnej cenie, czyli zrobić tego, na czym się znał. Żywioł od słowa "życie", ale teraz kojarzył mu się ze śmiercią. Matka woda z otwartymi ramionami przyjmująca marnotrawnego syna po 42 latach tułaczki i otulająca go powolnym kolebaniem, rozbrajająca, śmiertelnie usypiająca. Odwrócony bieg zdarzeń, podróż ku początkowi, który będzie końcem. Tak, nie miał już cienia wątpliwości - słabł.

 

***

 

Siedział zdyszany, niezdolny do niczego, ze zwisająca bezwładnie głową. Z nosa kapał mu słony śluz. Fałdy piasku układały się w orientalne wzory, wirowały wokół. Obok szczelna ściana ludzi odwróconych do niego plecami, owalnie otaczała trzech ratowników reanimujących tamtego mężczyznę, ale dla Jacka nie istnieli. Ktoś głośno klął, nie mogąc połączyć się z pogotowiem. Dopiero przeraźliwie płaczliwy krzyk nastolatka wybudził go z odrętwienia. Poderwał się, pozbierał foremki, zarzucił niedbale koc na ramię, odszukał emerytkę, podziękował, zabrał syna i prawie biegiem ruszył ku wyjściu z plaży. W normalnych warunkach Tomaszek dawno już zbuntowałby się, ale teraz musiał wyczuć, że dzieje się coś bardzo innego. Dreptał, szarpany za rączkę, bez cienia sprzeciwu. Po drodze skręcili w bok, pokonali rachityczne patyki, tu zostawił synka, a sam wszedł, a właściwie wbiegł na wydmę i zwymiotował.

 

***

 

Osiem lat później, sobotnie rodzinne śniadanie. Tomaszek coś sobie przypomniał, spytał, temat powrócił.

Powracał już wcześniej, średnio tak raz na rok i zawsze był z miejsca pacyfikowany przez żonę: „to nie temat do rozmów, synku”, „tata nie lubi o tym mówić”, „tamtego człowieka nie można było uratować, tacie pomagało go wyłowić kilku panów, potem ratownicy reanimowali, przyjechała karetka… on miał w wodzie zawał, czyli przestało mu pracować serduszko …”

- A prawda mamo, że synek tego pana bardzo płakał?

- Prawda. Jedz zupę.

 

***

 

Gdy wracał pamięcią do tamtych wydarzeń, to prędzej czy później zawsze w głowie słyszał tamten nastoletni płacz: „tatusiu, nie umieraj, tatusiu kochany, proszę cię, nie umieraj, tatku kochany…”

Tym razem Jacek uznał jednak, że nadszedł właściwy moment, że można już o tym porozmawiać z synem. Tomasz skończył 11 lat. Gdy on miał skończone 11 to wprowadzono stan wojenny i nie czuł się za młody na rozmowy o śmierci, której wtedy pełno było w szeptanych rozmowach rodziców i znajomych.

Wyjeżdżajcie już chłopcy od „Piasta”...

… Żona z „Wujka” ma czarną sukienkę...

 

To ze znalezionej wtedy w szufladzie ojca NRD-owskiej kasety z pieśniami Kelusa. Teraz sam puszczał je czasem Tomaszkowi. Żeby wiedział, był świadomy, żeby pamięć trwała. Bo jeśli coś nas różni od zwierząt, to świadomość i pamięć. Są fundamentem tożsamości. Nawet, gdy obie są bolesne.

Wstał od stołu, bez słowa podszedł do stojącego w gabinecie komputera, coś tam postukał na zumi.pl, poszperał i wrócił do stygnącej jajecznicy.

- Będziemy jechali na zajęcia teatralne po południu, to coś ci, Tomaszku, pokażę.

Wszyscy już skończyli śniadanie, tylko on został przy stole z głową bezwładnie spuszczoną nad miską musli. W nosie, w zatokach czuł słoność, powróciły zielone tygrysy i tamten krzyk.

 

***

 

W sobotnie popołudnia zawoził Tomka do teatru Guliwer. Dziś celowo wyjechał wcześniej. Z Puławskiej skręcił w Madala i po chwili zaparkował przed szpitalem Świętej Rodziny. Wyszli.

- Tu się urodziłem 50 lat temu. Babcia w tym oknie triumfalnie pokazywała mnie zebranej na chodniku rodzinie, wtedy, za komuny, żadnych masowych odwiedzin i praw pacjenta nie było. A tam, – odwrócił się prawie o sto osiemdziesiąt stopni – tam na Wiśniowej 40 jest najbliższy zakład pogrzebowy, gdy niedawno odszedł mój znajomy, tam rodzina pochówek załatwiała. Też urodził się w tym szpitalu, jak pewnie jedna trzecia Mokotowa. W linii prostej to jest 280 metrów. Całe nasze życie. Tu nas pierwszy raz ubierają, tam ostatni. Tu życie, tam śmierć, a to, co pomiędzy, masz na tym odcinku w miniaturze. Spacer generalnie jednokierunkowy, ale czasem możemy na chwilę spowolnić kroki. Chodź Tomasz, przejdziemy się.

Objął go ramieniem i poszli w kierunku Wiśniowej. Po drodze dopowiedział mu tamte wydarzenia. Słabł z każdym uderzeniem fal, ale że morze pchało wszystko ku brzegowi, więc w końcu udało mu się dopłynąć do tonącego. Chwycił za rękę łapczywie szukającą w powietrzu jakiegokolwiek podparcia. Ta momentalnie odpowiedziała uchwytem, owinęła się wokół niego i usiłowała złapać za włosy, ale był ścięty na „zero” i palce ześlizgnęły się, a ręka chwyciła go z całej siły za szyję. W oczach mu pociemniało i poszedł pod wodę. W ustach poczuł włosy, bo tamten prawie miażdżąc mu głowę, przycisnął go sobie do piersi. Jacek usiłował jeszcze coś tłumaczyć, krzyczeć, nie wiedział, że w przypadku kogoś tracącego tlen nie ma to najmniejszego sensu. Wokół zielona słoność i własne słowa wydobywające się z ust bezsilnym bulgotem – wszystko to przerażało. Tamten walczył o życie i był gotów rozszarpać. Wobec człowieka w takim stanie ratownicy uczeni są stosować przemoc. Tyle, że topiący się ważył zdecydowanie więcej i był silniejszy.

Prowincjonalna stacyjka, kasa biletowa, trzy ławki i megafon. Rozpędzony ekspres wpada z impetem i nie zatrzymując się mknie dalej, zrywając podmuchem nakrycia głowy, rozrzucając gazety. Jacek stoi na krawędzi peronu. W każdym oknie pociągu widzi jedną scenę ze swojego życia. Przelatują z zaskakującą wyrazistością. Wśród nich uderza go ta z podstawówki, gdy przed kolejnymi wakacjami urządzono im pogadankę z zaproszonym przez dyrekcję ratownikiem WOPR. Na zawsze zapadła mu w pamięć opowieść o mistrzostwach świata w ratownictwie wodnym. Już po zawodach trzech reprezentantów jednego z krajów leniwie spacerowało po nabrzeżu jachtowego portu. Traf chciał, że obok zaczęła topić się kobieta. Skoczyli na ratunek. Całą czwórkę wyłowiono martwą. I teraz ta scena z tysięcy innych wybiła najmocniej z mroków zapomnienia. Expres niknie, rozbryzgując bałtyckie fale.

Skończyło się ratowanie życia. Teraz musiał walczyć o swoje. Walczyć z wodą i z tamtym. Dwóch na jednego. Poszli na dno, spleceni jak w jakimś męsko-męskim tangu. Ugryzł włochatą klatę – tylko tyle mógł zrobić - i uzyskawszy w ten sposób minimalną przestrzeń, podciągnął w górę kolana. Tamten rozluźnił uścisk, a wtedy Jacek wyprostował nogi i odbił się od jego brzucha. Czuł jak tamten jeszcze usiłował chwycić stopę. Strącił jego palce jak się strzepuje z nogi robaka. Uciekł w panice. Odpłynął na bezpieczną odległość. Nie miał ani sił, ani odwagi ponowić poszukiwań. Po kilku minutach nadpłynęli następni, a zaraz po nich motorowa łódź ratowników. Wskazał im, gdzie szukać.

- Odnaleźli go szybko, po kolejnych kilku minutach i jeszcze na łodzi rozpoczęli reanimację. A ja już wiedziałem, czy raczej czułem, że jest po wszystkim.

- Nie mogłeś postąpić inaczej, tato - Tomek usiłował się jakoś odnaleźć w całej sytuacji, wypełnić ciszę.

- Nie mówię tego, by się usprawiedliwiać, gdzie indziej to kiedyś położą na wadze. Chciałem, żebyś po prostu wiedział. O, zobacz, prawie już doszliśmy. Nawet nie zauważyłeś kiedy. Czasem ten koniec nadchodzi tak nagle i ociera się o nas jak syty lew o swojego tresera po cyrkowej rewii.

- …

- Nawet byś mnie już teraz nie pamiętał, Tomaszku. Trzylatek nie zapamiętuje. Wiesz, może jakieś mgliste wspomnienie szorstkiego zarostu czy pachnącego papierosami swetra. I jeszcze obce zdjęcie na komodzie. Pan tata… No i patrz, Tomaszku, to tu, doszliśmy, koniec wycieczki, Wiśniowa 40. Całe 280 metrów już za nami. Chciałem, żebyś wiedział i rozumiał.

Mówiąc to coś sobie uzmysłowił. Jeden z górników z „Wujka”, śp. Zbigniew Wilk, miał 28 lat, gdy w tamten grudniowy dzień otrzymał serię w plecy. Osierocił dwójkę dzieci. Jego syn, wtedy trzylatek, już do końca życia będzie miał ojca-legendę, wspominaną na rocznicowych obchodach masakry, ojca bohatera, ojca-niewinną ofiarę. Ale nigdy nie będzie miał taty.

Popatrzył na idącego obok syna, zawahał się.

- Wracajmy Tomaszku, zaraz zaczną się zajęcia w Guliwerze.

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura