Głos wolny Głos wolny
519
BLOG

Tupolana cz. 2

Głos wolny Głos wolny Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

 Po co zatem to robię? Dlaczego? Czy to jakaś wiara, że tam rzeczywiście miało miejsce COŚ nadprzyrodzonego i to COŚ właśnie przede mną odkryje swoje tajemnice? Czasem faktycznie pociągały mnie spiski i lochy, kaptury i szpady, duchy i demony, nawiedzone miejsca i zagadki bilokacji, ale aż tak naiwny nie byłem. Chyba.
A może to jakaś daleka nuta awanturniczej żyłki przyszłego mistrza śledczego dziennikarstwa? Nadzieja, że dotrę, przeniknę i rozpracuję jakąś lokalną grupę patriotów-zapaleńców, którzy w ten sposób postanowili uczcić pamięć o ofiarach katastrofy? Nie, nic z tych rzeczy.
A zatem dlaczego? Szczerze?  Może Was rozczaruję, ale nie wiem. Spakowałem się w dziesięć minut, ruszyłem, i póki co najbardziej chyba cieszy mnie ten właśnie spontaniczny aspekt całej wyprawy – to, że jednak wciąż stać mnie na taką fanaberię, jakże kontrastującą z brakiem jakichkolwiek racjonalnych motywów. Za jedyny motyw robiło bowiem mgliste, ulotne poczucie, że po prostu muszę tam pojechać . Gorzej – że muszę tam pojechać właśnie teraz, z marszu. Wbrew szefowi, obowiązkom służbowym, planom rodzinnym i chorobie.  No weźcie i wytłumaczcie coś takiego żonie.
Z drugiej strony podejrzewam, że prawie każdy z nas nosi gdzieś w sobie potrzebę przeżycia takiej spontan-wyprawy, nawet w mini skali, skali gostynińskiego powiatu, więc może to to? Może.
Wiem natomiast dobrze, co na pewno nie jest motorem mojego narcystycznego szaleństwa (tak, czasem cytuję swoją kochaną małżonkę). Nie jest nim żaden aspekt dziennikarskiego rzemiosła. Mam pełną świadomość, że nie będę w Lipiance ani pierwszy, ani najlepszy. Wszyscy, którzy mieli być na Tupolanie już się przez nią przewinęli. Przez media przewaliła się bowiem najpierw fala sensacji, następnie dobrze opisanych faktów, potem mejnstrimowych podśmiechujek („stary, żebyś wiedział jakie to freaki są, no po prostu total, jeszcze tylko brakuje tam kolejnej matki boskiej naszybowskiej” – to mój znajomy z niezawodnej gazety dla inteligentów w swojej pełnej formie).
Teraz sprawa wyraźnie cichła, media żyły już praktycznie tylko wątkiem karno-administracyjnym sprawy. Jak bowiem orzekł jakiś ekspert od leśnictwa, są poszlaki, że doszło tam do celowego działania człowieka. A zatem to nie tajemnicza siła nawiedziła ten las pewnej czerwcowej nocy i precyzyjnie wyłamała całą kupę drzew. Ktoś przypomniał sobie jakieś knajpiane zwierzenia leśniczego, ktoś dodał, że widział go nocą jeżdżącego z synem po lesie, ktoś złożył doniesienie do prokuratury, zrobił się szum. A już wczorajszy pasek tvn24 nie pozostawiał wątpliwości, co do kierunku, w którym zmierza narracja. „Katastrofa Tupolany - leśniczy z Lipianki przesłuchany w prokuraturze w sprawie wycięcia drzew w parku krajobrazowym”. Oczywiście nie żadne „w” tylko obok, ale sprawa faktycznie robiła się gruba.
„A zatem jednak kręgi zbożowe” - pomyślałem oglądając ten nius i  natychmiast przyłapałem się na pewnym rozczarowaniu. A może nawet bardziej - na współczuciu. Tak, na mocnym współczuciu dla leśniczego i jego syna. Przez te kilka tygodni chyba podświadomie zacząłem coraz bardziej im kibicować. Tak wiele starań włożyli w całe przedsięwzięcie i, co by nie mówić, byli w tym wszystkim bardzo przekonujący, by nie rzec -  autentyczni. Naprawdę kupowało się ich emocje, gdy oprowadzali ekipy telewizyjne i z nieskrywanym przejęciem pokazywali detale i ciekawostki Tupolany. Jak choćby to, że jej położenie tzn. kierunek geograficzny tej wydłużonej leśnej polany, odpowiada co do jednego stopnia kierunkowi geograficznemu wyrąbanej przez 101kę przesieki kilkaset metrów od smoleńskiego pasa. Takich frapujących szczegółów było tam zresztą znacznie więcej.
Targany tymi wszystkimi mieszanymi uczuciami ruszyłem 2 godziny temu skorupą, jak pieszczotliwie nazywałem swoją poobijaną Mazdę, spod bloku na warszawskim Mokotowie.
A teraz właśnie zjeżdżam do przydrożnego baru. Wcale nie z powodu pragnienia, głodu czy zmęczenia podróżą. Po prostu, mniej lub bardziej świadomie, odwlekam moment spotkania z Tupolaną. Celebruję każdy odcinek tej podróży.
Powitał mnie koślawo wybetonowany placyk, coś co miało przypominać podhalańską chatę i cappucino w proszku zalane wrzątkiem, w plastikowym kubeczku, przez panią, co pracuje tu chyba za karę. Po prostu pycha. Usiadłem nad mapą nadleśnictwa Gostynin. Chwile pogapiłem się na zieleń nieregularnych plam. Wyjąłem teczkę z riserczem.  Zbyt wielkie może słowo – miałem 4 artykuły i kilka notatek z pobieżnie przelecianych blogów. Wybrałem artykuł ze zdjęciem, na którym wysoki ogorzały mężczyzna stoi na tle kilku rzędów pni. Podpis: „Leśniczy Władysław Staśko pełni społecznie funkcję kustosza tego najmłodszego w Polsce muzeum”. Nie chciało mi się już nawet powyzłośliwiać nad autorem tych słów. Jakie muzeum? Przecież tam nie ma żadnych eksponatów. Jeśli już to osobliwość natury, pomnik przyrody. Bardziej jednak niż równie niskich lotów tekst, pociągała mnie sama twarz Władysława Staśko. Kogoś mi przypominał, ale nie mogłem skojarzyć, kogo. Podobnie jak widniejący na fotografii obok, jego syn – Artur Staśko. Podpis pod tym zdjęciem: „Nie szukamy rozgłosu, nie chcemy przyciągać turystów – tak twierdzi Artur Staśko, który jako pierwszy odkrył w Lipiance leśnego Tupolewa”.
Również i jego twarz miała coś w sobie znajomego i przez dobrych kilka chwil bawiłem się własną pamięcią. A raczej ona bawiła się ze mną. Niestety - nici.  Kolejna lekcja pokory. Kochani - 40tka na karku dawała o sobie znać z zastanawiającą pasją, szturmowała mury mojego samozadowolenia niczym fale seryjnie rozbijające się o klif. Tak, starzeję się, wiem, wiem, a teraz odwalcie się wszyscy łaskawie, parekselans.
Wiem, czemu sięgnąłem po te fotografie. Zrobiłem tak, bo pośród wielu powodów, dla których od zawsze lubiłem wgapiać się w ludzkie twarze, jest i swoista próba odczytania z nich prawdziwego charakteru człowieka. Więcej – wręcz sczytania go .Wyssania. Miałem nawet swoją własną teorię, która zakładała, że np. patrząc w oczy osoby prawej, sam staję się ociupinkę lepszy. Dlatego lubiłem otwierać albumy na starych fotografiach warszawskich powstańców albo „leśnych”, „wyklętych” i nawiązywać z nimi tą taką moją sekretną łączność. Teoria miała pewne luki, wiem, nie jestem idealny,  nie wyrobiłem sobie bowiem jeszcze zdania co do kwestii symetryczności takich relacji. Czy ktoś staje się inny gdy na niego patrzę, pod moim wpływem? Nie napisałem "lepszy", bo, mimo całego mojego życiowego draństwa, tą resztkę obiektywizmu w spojrzeniu na swoje żałosne „ja” pielęgnowałem i hołubiłem. Tak jakby tracąc ten dystans do siebie tracił bezpowrotnie szansę na zbawienie. A rezygnować z opcji zbawienia? Nawet, jeśli chwilowo znów nie uznawałem za stosowne wierzyć w Boga to jednak nie potrafiłem zdobyć się na takie ryzyko. Przypominało mi to dziecięce chomikowanie wszystkich tych skarbów, w postaci nikomu nie potrzebnych sreberek, gumek, pudełek i naklejek. Zbawienie, jako komiks z gumy Donald – tak, to po prostu cały ja. No, ale – powiedzcie sami - jeśli się kiedyś rzeczywiście do czegoś przyda? I bądź tu mądry. 
No dobrze, ale o czym to ja … a, właśnie - risercz. Patrzyłem w oczy leśniczego i jego syna i próbowałem przeniknąć ich tajemnicę. Włamać się do ich mózgów i uzyskać odpowiedź na podstawowe pytanie. A pytanie to brzmiało: czy Tupolana to jakaś niecodzienna maskarada, czy – jak utrzymywali Staśko oraz ci z miejscowych, którzy dawali im wiarę – to autentyczny cud, przedziwne zjawisko naturalne lub wręcz nadnaturalne.
Po pięciu minutach dałem sobie spokój. Zamknąłem teczkę, zapłaciłem, nie dałem się oszukać przy wydawaniu reszty i ruszyłem z piskiem opon. Celebrowanie celebrowaniem, ale było już późne popołudnie.
W Gostyninie byłem po kolejnej godzinie. Zacząłem od samej podstawy piramidy Maslowa - wysikałem się i załatwiłem sobie nocleg w miejscowym domu turysty. Recepcjonista i kierownik w jednej osobie popatrzył na mój dowód i, nie pytany, zaczął relacjonować niebywały tłok, jaki za sprawą Tupolany panował do niedawna w okolicy. Starałem się być miły, ale gdy zaczął recytować szczegółową listę lokalnych notabli, którzy zaszczycili Lipiankę swoją obecnością skorzystałem z pierwszego lepszego pretekstu do ucieczki. - Dostanę w schronisku piwo? Nie? Aha, a gdzie najbliższy sklep? To dziękuję, do widzenia.
Wolny od konieczności udawania zainteresowania wróciłem do skorupy.
Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości