Głos wolny Głos wolny
374
BLOG

Tupolana cz. 3

Głos wolny Głos wolny Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Po prawie dwudziestu minutach jazdy beznadziejną gminną drogą byłem już w okolicach Lipianki. Drogę do lasu zagradzał szlaban. Towarzyszyła mu smętna, pordzewiała i pogięta  tabliczka przypominająca, by informować o zauważonym pożarze. Rozejrzałem się na boki. Nie było, o czym alarmować.
 Po drugiej stronie drogi stał, pamiętający jeszcze XIX wiek, ładniutki ceglany budynek nadleśnictwa, a obok urządzono całkiem przyzwoity parking. Rząd toi-toi, po jednej stronie miejsca dla osobówek, po drugiej dla autokarów. Automat do coca-coli. Oj musiało się tu dziać jeszcze parę dni temu. Teraz naliczyłem raptem 3 samochody.
Trzask drzwiczkami, wyprost, przeciągnięcie się, kilka wdechów i wydechów świeżym leśnym powietrzem. Już mi się podobało. Bez zbędnej zwłoki przeciąłem jezdnię i dość szerokim duktem ruszyłem w głąb lasu. Byłem już teraz naprawdę tuż-tuż i przez skórę czułem, że zbliżam się do czegoś niezwykłego.
 Gdy już jasna plama jezdni i parkingu zniknęła za moimi plecami popatrzyłem na las po obu stronach. Ładnie, zielono. Zarazem nic, co by dawało chociaż cień nadziei na bycie czymś więcej niż po prostu rosnącym sobie nienerwowo mieszanym mazowieckim lasem. Tak. Nawet, jeżeli istniało gdzieś rozwiązanie zagadki Tupolany, to jeszcze nie było to to „gdzieś”.  Podświadomie przyspieszyłem kroku.
Minąłem starszą kobiecinę idąca z naprzeciwka. Nawet nie wiem, czy zapytałem ją o drogę. Być może sama z siebie odwróciła się i wskazując palcem kierunek powiedziała - Jeszcze będzie ze trzy kilometry i trzeba potem w prawo od drogi iść. Sam pan pozna gdzie, są jeszcze kwiaty.
Gest, którym wskazała mi drogę, właściwie cały jej badylęgłydż, mówiły, że w ciągu ostatnich kilku tygodni robiła to co najmniej tysiąc pięćset razy. W każdym bądź razie wystarczająco często, by stracić wszelkie zainteresowanie. Dla mnie oznaczało to smutną konstatację, że jeżeli kiedykolwiek coś się kryło w nastroju młodniaka z wyciętym obrysem kabiny Tupolewa, to prawdopodobnie dawno już zostało zadeptane lub rozkradzione.  Miejscowi już od jakiegoś czasu przestali tu bywać, pik pielgrzymek także już minął, kawalkada samochodów Polsatu wyjechała jako ostatnia, jakieś 8 dni temu.
No, ale ja nie szedłem po materiał dla naczelnego, nie szedłem po nic, czego istnienie potrafiłbym określić przy pomocy języka polskiego. A innych języków jeszcze wtedy nie znałem. Po prostu szedłem.
Na miejsce dotarłem po mniej więcej trzech kwadransach. Minąłem zgniłozielonego UAZa z solidnie wykruszonym przez czas napisem „Nadleśnictwo Gostynin” na drzwiczkach i ruszyłem truchtem ścieżką, ku majaczącej wśród drzew długiej leśnej przecince. Po drodze musiałem przystanąć. „Kondycja głupcze” zamajaczyło mi peryferyjnie, ale wykasowałem to od razu z obszaru mojej świadomości. Czułem wezbraną krew, jak drapieżnik osaczający samotną ofiarę. Ostatnie metry pokonałem prawie sprintem.
Na polanie zastałem tylko leśniczego. Już z daleka zobaczyłem jego szerokie pochylone plecy. Sprzątał teren, coś tam podnosił i upychał w czarnym foliowym worku. Usłyszał mnie, odwrócił się, obrzucił krótkim spojrzeniem i wrócił do swojego zajęcia. Nikt nie obiecywał mi kwiatów i czerwonego dywanu, ale jednak trochę posmutniałem. Widok był cokolwiek przygnębiający. Jeżeli liczyliście na opis chwytający za serca – nie będzie go. Pierwsze skojarzenie to raczej zwijający się cyrk po sezonie  – dawno wygasłe emocje, śmieci, wydeptana trawa, znudzeni clowni i wyliniały lew ziewający w ciasnej klatce.
Szedłem powoli omiatając Tupolanę wzrokiem. W TV wyglądało to znacznie ciekawiej. Szybki montaż, przebitki ze Smoleńska, jakieś znicze, wywiady, eksperci. Tu na miejscu, w skali 1:1, było jakoś pustawo i prozaicznie.
- Jest pan rozczarowany, prawda? - rzucił, nawet na mnie nie spojrzawszy, gdy mijałem go zgarbionego nad kopczykiem uschłych kwiatów.
Trafił w sedno. Jeśli spodziewałem się czegoś po samej Tupolanie (a chyba jednak na coś naprawdę liczyłem) to spotkał mnie zawód. Las jak las. Rzędy pniaków przy całym szacunku dla ich symboliki uporczywie nie chciały stać się niczym więcej niż rzędami pniaków.
Oplatająca całość biało-czerwona taśma bardziej działała na wyobraźnię, gdy o niej opowiadał Maciej, niż dawała jakiś efekt na miejscu. Młody Staśko, po kilku pierwszych dniach, przywiózł skądś kilkaset metrów taśmy służącej do grodzenia placów budowy. Rozpiął ją na drzewach tworząc z niej kontur samolotu, nie tylko kokpit, ale także skrzydła, stateczniki ogona, po prostu pełen obrys. Tyle, że stojąc w dowolnym miejscu i tak nie sposób było uchwycić całości. Teraz nasilający się wiatr smutnie szarpał naderwaną w kilku miejscach taśmą.
Wiedziałem, (wiedziałem to już zresztą od samego początku), że i tak wszystko zależy od rozmowy z leśniczym i jego synem. Że jeśli cokolwiek ma nadać sens temu wypadowi, to właśnie to. Właśnie oni.
 
To dlatego, zagadnięty, przystanąłem z miejsca, a ponieważ nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy, przycupnąłem na pierwszym lepszym pniu. Teraz dopiero uświadomiłem sobie zmęczenie podróżą, szybkim marszem i biegiem na finiszu.
- Pan tu nie przyjechał dla sensacji, prawda?
Słowa leśniczego znów, na ułamek sekundy, przywiodły mnie do tej mojej prywatnej zagadki. „Po co Ty tam się pchasz?” - pytałem już kilkukrotnie samego siebie. I naprawdę nie wiedziałem. Stary musiał to jakoś wyczuć. Może nawet wiedzieć?
- Pan nie wie, dlaczego tu przyjechał – ciągnął dalej jakby mając dostęp on-line do mojej głowy. - Pan się nie martwi. My też do końca nie wiemy.
 I w dużym kontraście do chłodnego powitania mnie na Tupolanie ciągnął dalej, już sam z siebie, serdecznie i dobrodusznie - My też nie wiemy, miły panie, chociaż wiemy coraz więcej. Zbieramy okruchy, składamy w większą całość, stopniowo odkrywamy kolejne warstwy, bo to, co na powierzchni już dawno okazało się nieprawdą. Nie wierzymy w to.
W co nie wierzą? O czym wiedzą więcej? I w ogóle jacy „my”? Poczułem, że drgnęły we mnie czułe struny. Rzuciłem mu dobrze wyćwiczone spojrzenie obliczone na pociągnięcie go za język. Tyle, że moim oczom ukazał się nieruchomy, przetarty na plecach, drelich moro. Leśniczy przez moment wpatrywał się gdzieś w drugi koniec Tupolany. Milczał.
Ta pauza prawdziwa, czy teatralna? I o czym on kurwa mówi, że wiedzą więcej. O zagadce Tupolany, czy o samej katastrofie w Smoleńsku. Jakie warstwy? Jakie okruchy, co się okazało nieprawdą?
Setki godzin spędzone na surfowaniu po blogosferze, dziesiątki tekstów, całkiem logiczne i zupełnie nonsensowne analizy, teorie i praktyki spiskowe, wypowiedzi ekspertów. Wszystko to teraz wybiło z głębin mojej pamięci. Popatrzyłem na rzadkie młode drzewa wokół mnie i nagle …zmroził mnie , wydobywający się z najgłębszych zakamarków wspomnień, ryk syreny z filmu „1:24”. Oglądałem go setki razy, setki razy słyszałem te wstrząsające „patrz mu w oczy” i „uspokój się”. No i właśnie to wycie, ni to lokomotywa ni to sygnał fabryczny, trochę jak ryk konającego, dzikiego zwierzęcia. Mechanicznego zwierzęcia. Okropny, metaliczny, mrożący krew w żyłach ryk. Przez moment jakbym usłyszał rozchodzące się po lesie jego echo i chwilę trwało nim upewniłem się, że to tylko złudzenie. Oj przydałoby ci się chłopie nie trzy dni, a trzy tygodnie porządnego urlopu, bo przemęczenie wychodzi jak nic. Las, jak widać, potrafi wyciągać takie rzeczy z człowieka od razu…
Zmusiłem się do skupienia i powróciłem do rzeczywistości. Czy stary mówił wprost o lesie, czy to było takie mrugnięcie okiem i nawiązanie do kulisów katastrofy? Sprawdza mnie? Jeśli tak – dlaczego? Kto to jest? Jest w tym jakieś ziarno sensu czy to kolejna mutacja incydentu z Roswell tyle, że w wydaniu polskiej prowincji? A może jednak po prostu zwykli oszuści wycinający swe leśne kręgi dla kilku tygodni medialnej popularności, umiejętnie kreujący otoczkę tajemniczości?
Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości