Głos wolny Głos wolny
291
BLOG

Tupolana cz. 4

Głos wolny Głos wolny Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Z zamyślenia wyrwało mnie poruszenie się leśniczego. Wyprostował nagle plecy, zarzucił worek na ramię i ruszył ku pobliskiemu kopczykowi śmieci. Najwyraźniej stracił mną zainteresowanie.  Poczułem się dziwnie. Czyżbym go zawiódł? Nie odmrugnąłem w porę, nie odpowiedziałem nic? Nic, co by pozwoliło uznać mnie za „swojego”? Za kogoś, kto, chociaż sam nie zna prawdy o Smoleńsku, to nie odrzuca z góry, krążącej coraz gęściej wśród ludu hipotezy o czyimś współudziale. Tylko, co miałem w zasadzie powiedzieć? Pawiany wskoczyły na ściany? Żaby zniosły skrzek? Najlepsze kasztany? Nim zdążyłem to przemyśleć leśniczy rzucił do mnie, z wyraźną, ciepłą, nutą troski w głosie:
- Na dziś chwaci miły panie. Będę się zbierał, robi się późno, może pana podwieźć?
- Dziękuję, posiedzę jeszcze trochę, w sumie dopiero, co przyszedłem.
Coś mówiło mi, by nie posuwać się za szybko, że odwlekając poznanie kolejnego elementu układanki właśnie je przyspieszam. A może raczej -  uprawdopodobniam.
- Jeszcze się pan tu nasiedzi miły panie. Oj tak, jeszcze nasiedzi … – westchnął. -  Już wieczór, w lesie szybciej zapada zmrok, a po zmroku to jak nic półtorej godziny drogi do parkingu. No i zapowiadali na wieczór ulewne deszcze…
Końcówkę zdania wypowiedział już chyba bardziej do siebie, tak jakby wiedział, że nie zmieni tym mojego postanowienia. Poczułem nawet, że moja decyzja o pozostaniu i wyraźna wola kontemplowania Tupolany w samotności w gruncie rzeczy bardzo go ucieszyły. Jakby upewniły, co do mojej osoby, bo, zupełnie nie czekając na jakąkolwiek moją odpowiedź, powoli odwrócił się i odszedł w zamyśleniu. Czyli tak jak zawsze.
Zostałem sam i postanowiłem poskładać moje myśli, w jako taką całość. Czego konkretnie i dlaczego akurat we mnie mieliby ci wszyscy ludzie szukać? Bo że tu nie chodziło tylko o leśniczego i jego syna – to czułem już wyraźnie.
I wtedy pomyślałem, że Tupolana to może być rodzaj znaku, jaki jej twórcy (kimkolwiek byli) zrobili dla wszystkich rozproszonych środowisk i grupek, które kontestują oficjalną wersję katastrofy – tą o błędzie pilotów, którym tuż przed Smoleńskiem Prezydent zaczął zrywać pagony za odmowę lądowania we mgle. Rodzaj totemu, wokół którego dałoby się pozbierać te „żubry”, jak w myślach nazywałem resztówkę polskich państwowców. Rodzaj magnesu, mającego poprzyciągać z najdalszych zakamarków nadwiślańskiego kraju opiłki patriotyzmu. Tak, to zaczynało mi się układać w pewną całość: leśniczy pełni rolę gospodarza, opiekuje się ludźmi tu na miejscu, a jego syn jeździ po kraju rozpuszczać wici. Przypomniałem sobie informacje Macieja o tym, że Artur Staśko pracuje, jako akwizytor jednego z producentów pasz dla zwierząt. Faktycznie doskonała okazja do takiej roboty. Dobra przykrywka.
Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos silnika starego UAZa. Stopniowo, w miarę jak jego echo niknęło w oddali, zostawałem, w stygnącym wieczorową porą lesie, sam na sam z zagadką Tupolany. Czujecie? Ta-dam!! A zostawałem bez wątpienia w urzekającej scenerii. Złote smugi zachodzącego słońca przeciskały się przez żaluzje młodych drzew, a w ich świetle tańczyły owady i leśny pył. Wspaniały materiał na fototapetę.
Lubię te chwile, gdy moment skupienia pozwala usłyszeć życie lasu. Uświadomić sobie, że bezruch i cisza to tylko pozory. Proszę bardzo – już coś chrobotało z zacięciem pod moją lewą stopą, jakiś pojedynczy dzięcioł w zapamiętaniu szukał prowiantu na kolację, wiatr się wzmagał i kilka drzew prowadziło ze sobą ożywioną rozmowę na skrzypnięcia i trzaski. Pojawił się komar, ale ten koleżka musiał już być najedzony, bo nawet nie podjął próby użądlenia mnie. Siedziałem tak w zachwycie straciwszy rachubę czasu.
Gdzieś przez moment zamajaczyła we mnie nadzieja, że skoro zostaliśmy już sami – ja i Tupolana – to nadszedł wreszcie czas, by las odsłonił przede mną rąbka swej tajemnicy. Nie liczyłem oczywiście na wiele, ale, bez cienia wątpliwości, miałem poczucie, że coś mi się jednak należy. W końcu zaufałem intuicji, uciekłem od życiowej rutyny i stawiłem się tu. W końcu także, w przeciwieństwie do całej rzeszy młodych, wykształconych z dużego miasta (2/3 mojej redakcji), nie tylko nie podchwytywałem każdej medialnej sensacji idącej po linii lansowanej przez mejnstrim, ale nawet miałem odwagę ją kontestować. Jak choćby podczas jakiegoś fotograficznego wernisażu dla krewnych i znajomych królika, którym była moja koleżanka z redakcji popularnego miesięcznika. Na miejscu kwiat sytej i zadowolonej z siebie warszawki. Ktoś rzucił wałkowany już setki razy dowcipas o kaczce po smoleńsku z zimnym Lechem, ktoś parsknął, a ktoś jeszcze z udawanym przejęciem dorzucił – „Przecież trzeba mu pomnik stawiać, zginął na barykadzie. To był ruski zamach”.
- A skąd wiesz, że nie był? – wyrwało mi się wtedy i chociaż powiedziałem to dość cicho, a ogólny rechot był sporawy, to jednak przebiło się to i zawisło na środku sali niczym topór.  Na moment wszyscy znieruchomieli i ucichli jakby ktoś nacisnął pauzę w matrixie.
A co! Ma się tą kozacką odwagę towarzyską, nie? Reakcja była do przewidzenia – równie dobrze mogłem puścić bąka i przetańcowawszy salę krokiem krakowiaka zakrzyknąć z przytupem „Ole miłe panie!”. Dla moich – i tak nie najwyższych - notowań towarzyskich miałoby to mniej więcej taki sam skutek, a w ciągu pięciu minut ożywionej dyskusji, która wybuchła po moim kaming ałcie, słowo oszołomstwo, odmieniane na wszystkie sposoby,  padło chyba z dziesięć razy.
 Ja pierdykam, oni chyba tylko czekali, by móc kolejny raz poczuć, że wciąż są tu gdzie wypada. Bardzo wypada. Czekali i zarazem jakby bali się, że okazja nie nadejdzie. I to stąd aż taka erupcja, taki sabat.
 Szczerze? Wyręczyłem ich z konieczności wynajdywania na siłę pretekstu i uważam, że powinni mi być przynajmniej wdzięczni za tą spadająca jak gwiazdka z nieba okazję. No a, patrzcie ich, niewdzięczników jednych - cholera, jakoś nie byli.
No to teraz, tajemniczy lesie, sezamie, tupolanowa enigmo, dawaj mi tu wysypywać się ze swoich tajemnic. No…? No nie bądź taka. Jestem swojak, więc nie bądź wiśnia. Pokaż coś. Mrugnij leśnym okiem. Skrzypnij jakoś inaczej. Zaszum na melodię „Roty”. Rzuć na ściółkę światłocieniem Polski, najlepiej z doklejonym konturem Kresów. No…?
Leśna cisza i taniec pyłu w ostatnich promieniach słońca – to wszystko, co otrzymałem w odpowiedzi.
Och głupcze i ślepcze!! Dzięcioł!!!! Idź za dzięciołem jak za białym królikiem!!! - zakołatało mi w głowie. On to wystukuje ci właśnie teraz i właśnie dla ciebie ten kluczowy przekaz. Tyle, że życie akurat uznało za stosowne przyznać rację druhowi Macielakowi, który mi na biwakowym postoju w szóstej klasie podstawówy wykrzykiwał w twarz, że nie zasługuję na żadne odznaki i nawet może na sam harcerski krzyż. Drogi druhu, jeśli jeszcze żyjesz – przyznaję Ci rację. Zawiodłem po całości. Pamiętnej soboty, na biwaku w Kampinosie, wykrzyczałeś mi to, drogi, stary, dobry druhu, po dwóch godzinach bezskutecznego wtłaczania w moją głowę alfabetu Morse’a, podczas gdy mnie interesował wtedy tylko piękny warkocz Doroty z zastępu Jeżyków.
Teraz mam za swoje. Dzięcioł zamilkł, przekaz się urwał, a rozczarowany mną las zapomniał o mnie bez żalu i wypełnił się ożywionymi przygotowaniami do zbliżającej się ulewy. Gdybym był tak dobrym tropicielem jak druh Macielak dostrzegłbym przynajmniej tą nadciągającą ulewę - w trajektorii lotu owadów lub w natężeniu ptasich trelów. Ja jednak byłem ślepy. Najwidoczniej warkocz Doroty spętał mnie przed laty tak skutecznie, że trzymał jakby do dziś w mocnym uścisku i siedziałem jakiś taki nieobecny, bez czucia i świadomości tego, co nadciąga. I dopiero pierwsze, od razu dość liczne, krople deszczu wybudziły mnie z nostalgicznej podróży do przeszłości, do Doroty i do samego druha Macielaka.
 Oj oj oj, a tu, bek tu rialiti, leje już niewąsko. Trzeba zagęszczać ruchy, zwłaszcza, że leśny wieczór rzeczywiście szybko i niepostrzeżenie przeszedł w półmrok. Stary miał rację – to była ulewa i po dwóch minutach poruszania się po niknącej tuż przed moim nosem ścieżce już żałowałem, że odrzuciłem propozycję podwózki. Po kolejnych pięciu dotarłem jakoś do duktu. Czas, gdy irytował mnie wyścig, jaki po moich plecach urządziły sobie dwie krople deszczu (wygrała lewa, osiągnąwszy okolice nerek) dawno minął. Byłem cały mokry, a dukt powitałem pierwszym kichnięciem. Droga tu była szersza, ale na szerokim dukcie lało jeszcze mocniej. A może to ulewa po prostu się nasilała? Do samochodu czterdzieści parę minut szybkiego marszu, a po zmroku pewnie nawet dłużej, ponad godzinę.  Przeziębienie znów dało o sobie znać. Jednym słowem - pięknie, kurwa, pięknie.
I wtedy nagle z przeciwka usłyszałem znajomy warkot. Po dalszych dwóch minutach mrużyłem już oczy oślepiany reflektorami UAZa. Zza uchylonej do 1/3 szyby usłyszałem znany mi z telewizyjnych migawek głos Artura Staśko:
- Niech pan wskakuje, bo pana do końca wymyje z tych wątpliwości.
A może powiedział „z tej żałości”? Albo „aż do kości”? Deszcz napierdzielał tak, że nie słyszałem co drugiej sylaby.
Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości