Głos wolny Głos wolny
290
BLOG

Tupolana cz. 6

Głos wolny Głos wolny Rozmaitości Obserwuj notkę 1

 

 – Pusto. Nam też jest pusto – powtórzył po raz kolejny – ale to się zmienia. Ruch jest tu coraz większy, schodzą się ludzie, rozmawiają, radzą, umawiają. Idą wici po narodzie. Wiary przybywa. Zbieramy się.
Te ostatnie słowa mocno mnie zastanowiły. Ruch coraz większy? Wiary przybywa? Nie do końca chyba go zrozumiałem. Fala sensacji wyraźnie przecież opada, z końcem wakacji zostanie pewnie blade wspomnienie. Jego ojciec właśnie wywiózł wielką górę suchych kwiatów, świeżych było tam naprawdę niewiele. Owszem, przyszły wakacje, więc może na moment turystów przybędzie, ale na jesieni to już zostanie tylko medialna legenda i zapewne jakaś horrendalna grzywna do zapłacenia.
-To ilu was jest? – spytałem i momentalnie przestraszyłem się tego swojego pytania, tak dziennikarsko zabrzmiało. Nie odpowiedział i to milczenie odczułem jako wyraźne „prrrr szalony”. Jednak odpowiedź przyszła, ale nie w postaci słów. Zatrzymał wóz, zawrócił i skręcił w leśną przesiekę, którą przed chwilą minęliśmy po prawej.
Milczałem w napięciu wiedząc, że w końcu teraz coś mi pokaże.
Po kilkunastu minutach jazdy przez błotne wyboje zatrzymał wóz na lekkim wzniesieniu i zaciągnął ręczny hamulec.
- Niech pan się wsłucha. Nic nie mówi, tylko się wsłucha w ten las, Całym sobą, całym sercem.
W normalnej sytuacji uznałbym, że to faktycznie totalny freak, ale teraz zaufałem intuicji. Przez moment słyszałem tylko walenie deszczu o dach łazika, ale gdy na chwilę przymknąłem oczy do kichnięcia (to podobno niemożliwe kichać z otwartymi, zawsze próbuję i zawsze porażka, spróbujcie kiedyś sami) poczułem coś. I teraz będę z wami szczery. Nie umiem pisać, a i gdybym miał ten dar, wiem, że nie potrafiłbym oddać tego uczucia. Moja pewność jest tu większa niż wtedy, gdy pokazujemy znajomym zdjęcia z wakacji i mimo ich zachwytów i tak wiemy, że one nie są w stanie oddać nawet 1/10 tego, co czuło się na miejscu. Coś jednak chciałbym wam przekazać. Chociażby w nadziei, że też to kiedyś czuliście lub  poczujecie. I będąc w pełni świadomi niewyrażalności tego stanu, zechcecie go przekazać innym.
To było trochę jak melodia, trochę jak nurt strumienia, który mi w momencie przymknięcia powiek przepłynął przez klatkę piersiową. Strumienia, który gra taką słodką melodię ukojenia i czystości. Krystaliczna życiodajna woda w moim ciele. Mówiłem, że nie umiem pisać.
Otworzyłem oczy i to zanikło, ale gdy znów je przymknąłem, pojawiło się jak na zawołanie. Po paru próbach nabrałem wprawy w tym dostrajaniu się na właściwy zakres i już umiałem odszukać wrażenie tego strumienia z otwartymi oczami. Patrząc prze siebie na szybę samochodu, chłonąłem jego smak.
Po kilku chwilach spojrzałem w bok, tam, gdzie powinna znajdować się, za szybą, ściana lasu. I od razu wrażenie spotęgowało się, jakby strumień połączył się z drugim i trzecim. Jego woda wyraźnie przybrała na sile. Sam nie wiem jak, ale poczułem, że muszę, że chcę, że pragnę to zrobić – wyjść z przytulnej szoferki prosto pod strugi deszczu. Wymacałem klamkę, pociągnąłem i wypchnąłem drzwi łazika w ciemność ulewy. Do środka strumień wlał się już pełną falą. Aż rzuciło mnie do tyłu. Zaparłem się o framugę drzwi i wyskoczyłem na zewnątrz.
Zrobiłem kilka kroków przed siebie, zatrzymała mnie dopiero szczelna ściana lasu najeżona gałęziami i igłami. Dalej ani kroku. Gdzieś przede mną, za jałowcami i drzewami płynęła prawdziwa rzeka, rzeka ludzi, rzeka mocy, rzeka determinacji, rzeka spokoju. Bez pośpiechu, bez zbędnych ruchów, zbędnych słów, krok za krokiem ludzka lawa przesuwała się w milczeniu. I stało się, znów tak nagle, spontanicznie, i nie mogło być inaczej, żadna siła nie mogła mnie powstrzymać: padłem na kolana. Usłyszałem pieśń i po prostu padłem na kolana. A potem zerwałem się na nogi by rzucić się przed siebie, pochylając głowę i chroniąc tym samym oczy przed czającą się w ciemności gęstwina gałęzi. Chciałem rzucić się w ciemny las, przebić i połączyć z tą ludzką rzeką. Zanurzyć w niej. Popłynąć. Odpłynąć.
W tym momencie, w ostatnim dosłownie momencie, silny uścisk dłoni przytrzymał mnie za ramię.
- Nie teraz. Jeszcze nie teraz.
- Ale ja muszę… ja chcę.
- Oni wrócą jeszcze, wrócą – jego pewny, spokojny głos działał kojąco. Teraz idą na Brdów. Za 5-6 dni będą tu z powrotem. Będzie jeszcze czas na spotkania, na rozmowy. Teraz czas wracać.
 - Ale…
Już nic nie odpowiedział. Uznał widać, że słowa nic tu nie wskórają. Po prostu pociągnął mnie ku drzwiom samochodu i pomógł wejść do środka. Nie stawiałem oporu. Prawdę powiedziawszy chwilowo miałbym problem z określeniem jakiejkolwiek czynności w pierwszej osobie. Byłem sobą i jakby poza sobą. Podmiotem i obserwatorem. I było to ponad ludzkie siły, a zarazem zapowiadało nadejście siły jeszcze potężniejszej. Tak – byłem rozbity, ale czułem, że to prawidłowy etap, że tak po prostu być musi. Nie stawiałem temu oporu.
Przeżywałem trudne do opisania uniesienie i poniżenie zarazem. Uniesienie, bo czułem, że chcę, pragnę, stać się częścią tej lawy, tej siły, tej mocy, którą ona uosabiała i że to jest realne, że to jest na wyciągnięcie dłoni, dosłownie o kilka kroków przede mną, jak na tej leśnej drodze, za cienką ścianą lasu. Że mam tam swoje miejsce. Albo raczej-  mogę mieć, jeśli tylko zechcę. I że właśnie tego chcę, bo tam wszystkie krzywe ścieżki mają szansę się naprostować, a wszystko, dosłownie wszystko, po raz chyba pierwszy w dorosłym życiu, będzie na swoim miejscu. Wszystkie emocje, wszyscy ludzie, wszystkie zdarzenia, będą właściwe. Tak jakby wirująca po okręgu ruletki kulka wpadła w zagłębienie i to było właśnie TO, tylko jej przypisane i dla niej wyszykowane, właściwe zagłębienie.  
Ale poczułem, że jeśli miałbym rzuci się w nurt tej rzeki i popłynąć wraz z resztą, to już nie wypłynę z niego. Nigdy. Umrę. Nie fizycznie, ale mentalnie. Umrze ktoś we mnie. Tam w środku mnie ktoś umrze, żeby mógł narodzić się ktoś nowy. Umrze to moje „ja”, które tak dobrze znam i nawet jako tako oswoiłem. Bo jeśli dobrze wyczuwałem (wybaczcie mi, ale wciąż byłem trzęsącym się i przemoczonym ludzkim rozdarciem u samej swojej podstawy) to nurt tej rzeki brał swoją siłę z zupełnie innych źródeł, niż te, które zasilały mój wodozbiór. A jeśli tak, to wpadając do tej rzeki przepadnę dla siebie i świata takim, jakim się znam i dałem poznać. I, na Boga, nie wiem nic o tym, jaki wypłynę, gdy wychylę się na powierzchnię po pierwszy nowy łyk powietrza, w swoje nowe płuca. Czułem, że nie zostanie ze mnie nic lub prawie nic. Nowe narodziny, chrzest. Prawdziwy, a nie rytualny.
 I wtedy przeszła po mnie fala gorąca tak silna, że chociaż trząsłem się z zimna, pot wystąpił ze mnie każdym porem skóry. A w raz z nim wyrzuciłem z siebie na powierzchnię chyba wszystko, co kiedyś w sobie miałem toksycznego. Poczułem w ustach smak wszystkich zażytych leków, prochów, dragów, papierosów i alkoholi. Poczułem jakby całą skórę pokryła wybijająca od środka smolista maź. Wszystkie wieloletnie złogi, gnijące od środka rany, odór wszystkich kłamstw, sprzeniewierzeń i zdrad, pychy, próżności, narcyzmu, zła. I to było to poniżenie. Zobaczyć siebie prawdziwego, stanąć w tej prawdzie. Poczuć trupa.
Jak cudownie, że to poniżenie stanowiło zapowiedź podniesienia. Bez tej dobrej nowiny bym chyba tego nie podźwignął. Bez chyba. Na pewno.
Zdaje się, że łkałem bezgłośnie, nie zważając ani przez moment na siedzącego obok Artura Staśko. Nie tyle zapomniałem o nim, co przez myśl mi nie przeszło jakiekolwiek skrępowanie jego obecnością. Czułem, że on doskonale wie, przez co przechodzę, zna ten stan, zna być może z autopsji, ale również zna stąd, że już nie raz asystował takim przepoczwarzaniom. Takiej metanoi.  Akuszerował kolejnym generacjom takich jak ja. Jak dobra położna czuwał nad całością i jego milczenie było dla mnie milczeniem aprobaty, kontroli nad całością, pewności, że wszystko idzie tak, jak powinno.
I już nie miałem siły na nic, dosłownie na nic, nie potrafiłem znaleźć w sobie i swoi życiu niczego, co warte by było kurczowego trzymania się, kontrolowania. Czułem, że mogę to „puścić”, odpuścić, zostawić, jak martwy naskórek poprzedniego ja.
Tamten mój stary świat okazał się atrapą, teatralną dekoracją, westernowym miasteczkiem z tektury, gdzie ulice to płaskie fasady podparte od tyłu rusztowaniem z desek. Teraz dekoracje te padały jak domki z kart. Wszystko puściłem, odpuściłem i gdyby nie pasy, którymi mnie przypiął Artur, znów osunąłbym się na kolana.
Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości