Głos wolny Głos wolny
243
BLOG

Tupolana cz. 7

Głos wolny Głos wolny Rozmaitości Obserwuj notkę 0

W pewnym momencie, korzystając z tego, że siły zaczęły mi wracać, spróbowałem jakoś (któryż to już raz dzisiejszego dnia) ogarnąć i zebrać w całość wszystko to, co wydarzyło się w lesie. W głowie wirowały mi domysły, które mnie przerastały jeden po drugim. Co to za siła rzuciła mnie na kolana? Jakieś nawiedzone miejsce? Święta kapliczka? Może jakieś megalityczne kamienne kręgi z wyczuwalnym silnym polem magnetycznym? Może. Naczytało się o tym w życiu nie mało. W dodatku moje postępujące w zastraszającym tempie przeziębienie, plus herbata z mocnym prądem, może to wszystko, podlane ostrym sosem moich oczekiwań, w tej niecodziennej nocnej scenerii, może to wszystko dało taki właśnie koktajl emocji? Złożyło się na swoiste doświadczenie graniczne, które mnie skonfrontowało z moim dotychczasowym życiem i pozwoliło na „przebicie się”?

Czytałem i rozmawiałem niejednokrotnie o tym. W pewnym stopniu ocierałem się nawet sam o te klimaty. W końcu miałem za sobą kilka lat praktyki jogi i wyraźne, nie dające się pomylić z niczym innym doświadczenie budzącej się energii kundalini. A może to właśnie jest ta noc ciemna zmysłów, o której pisał Św. Jan od Krzyża, gdy ogołoceni z wszelkich wyobrażeń o świecie i sobie samych, wyzbyci swojego ego, stajemy nadzy i bezbronni przed najgłębszą tajemnicą Boga? „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. Znałem te słowa pierwszego błogosławieństwa, z kazania na Górze. Powtarzałem je wielokrotnie, szukając tej ubogości, tego ogołocenia, tej całkowitej prostoty, całkowitego poniżenia, zredukowanie siebie. Może właśnie dziś odnalazłem ślad tej ścieżki?
Gdy poczułem, że rzeczywiście wracają mi siły i że mogę już jako tako skupić myśli, skierowałem je od razu na tą ludzką lawę, której obecność z taką mocą wyczuwałem za linią drzew. Czy to było złudzenie, jakaś fatamorgana, czy tam naprawdę ktoś był? I w zasadzie kto?
Trzysta metrów dalej nagle pojawiła się odpowiedź. Staśko głośno zaklął i przyhamował gwałtownie. W świetle reflektorów na moich oczach przesuwała się kolumna zmęczonych, ale zarazem dość zacięcie maszerujących, w strugach deszczu, ludzi. Szli z prawej strony na lewą, szybkim krokiem, ukosem przecinając dukt, jakby próbowali dogonić i włączyć się ludzką rzekę, którą zastawiliśmy kilka chwil temu za sobą.
Uderzyło mnie to, że prawie nie zwrócili uwagi na nasz samochód. Może jedna czy dwie głowy w ogóle obróciły się w naszą stronę, ale momentalnie powróciły na swoje miejsce. Nie widziałem ich twarzy, w większości zakapturzeni, w wojskowych, a może harcerskich pelerynach, z jakimiś tobołkami, plecakami.
Staśko odkręcił szybę i ostrym, choć zarazem zdradzającym sympatię głosem, wypalił – Zrobić szanownym panom z dupy garaż, co?
Od kolumny oderwała się jakaś szczupła postać i podeszła do szoferki, po stronie kierowcy. Podali sobie dłonie. Od razu dało się odczuć, że znają się bardzo dobrze.
- I jak tam wasze nocne marszobiegi i azymuty – w głosie Staśko wyczułem od razu tą samą drwinę, jaką uraczył mnie przy naszym powitaniu. - A mówiłem, że dam wam moje mapy nadleśnictwa, nie błądzilibyście tak po nocy – cisnął dalej. Widać każdy musiał zaliczyć u niego swoją porcję złośliwostek, gdy rzecz szła o tutejsze lasy, staśkowe królestwo i alma mater.
- Ile mamy jeszcze do nich? Człowiek, z którym przywitał się Staśko najwyraźniej zignorował tą porcję powitalnych złośliwości i przeszedł od razu do konkretów.
- Jak się pospieszycie, to za pól godziny do nich dołączycie. Coś wam potrzeba Andrzejku?- Staśko błyskawicznie dostroił się i odpowiedział na tym samym poziomie rzeczowości.
- Wszystko, co potrzeba, mamy. Przekaż Jerzemu, żeby czekał na resztę. I z Panem Bogiem.
- Z Panem Bogiem Amorku. I do lepszych czasów.
Pożegnali się równie szybko jak powitali. I znów gdzieś, spod zwyczajnych w końcu słów i gestów, przebijała olbrzymia zażyłość, jaka ich łączyła. Powiedziałbym, że nawet braterska czułość. Delikatność dobrze zamaskowana męską szorstkością. Może tego nawet nie dało by się normalnie dostrzec z zewnątrz, ale moje setki godzin spędzonych na obserwacji ludzkich twarzy, zachowań, teraz owocowały podwyższoną wrażliwością na takie właśnie szczegóły. Urzekła mnie także zwięzłość tego dialogu. Minimum słów, a zarazem maksimum tego, co potrzeba, by się rozumieć i wspierać. Sprawna organizacja zdeterminowanych ludzi. Od razu, gdy to sobie uświadomiłem poczułem echo rzeki. Na szczęście tym razem dalekie echo. A może już się uodparniałem? W każdym razie obyło się bez robienia ze mnie galarety.
Staśko przykręcił lekko szybę i sięgnął po paczkę fajek z kieszeni na drzwiach łazika. Charakterystyczny grzechot pudełka i po chwili trzask zapałki. W jej świetle przez moment zobaczyłem jego drobne dłonie przypalające papierosa. Po chwili znów zniknął. Staliśmy czekając aż kolumna przejdzie. Mi też się nie spieszyło.
Teraz dopiero mogłem przyjrzeć się im dokładniej. Kolejny klocek w mojej układance wskoczył na swoje miejsce. Domyśliłem się, że to spotykani już przeze mnie kiedyś parokrotnie ludzie z tzw. grup rekonstrukcji historycznych.
Po okresie komuny, gdy kultywowanie tradycji sprowadzało się do uczestnictwa w do-wyrzygania-nudnych szkolnych akademiach „ku czci”, od kilku lat mamy w Polsce prawdziwy wysyp bractw rycerskich, wikingowych osad, ułańskich pułków i – ci byli mi mentalnie najbliżsi – powstańców warszawskich.
Nawet, przyznam, zastanawiałem się kiedyś, czy by się w takie cos nie pobawić, cel był w końcu szczytny. Ogrom pracy, jaki członkowie takich grup rekonstruujących epizody z historii polskiego oręża, wkładają w swoje hobby, jest imponujący. To, co dla widzów jest kilkunastominutową strzelaniną w realiach okupacji, dla nich jest wielomiesięczną żmudną pracą nad każdym detalem scenariusza, każdym elementem wyposażenia, munduru. Nagrodą za te miesiące spędzone po piwnicach, garażach i harcówkach, są oklaski i podziw publiczności, gdy staną już w pełnym słońcu, w rynsztunku, w szyku.
Z drugiej strony coś mnie od nich odrzucało. I chyba nawet wiem, co – ta cała teatralność i trochę jakieś takie harcerzykowanie. Stare chłopy w krótkich spodenkach, z wypiekami na twarzach biegają po krzakach i strzelają z kapiszonowców. No sami powiedzcie.
A po całej takiej zabawie lądują w knajpie, ku uciesze przechodniów. Widziałem to kiedyś w kultowej mokotowskiej Regeneracji, po pokazie powstańczych walk wokół pałacyku Szustra. Wspólne piwo, gdzie przy jednym stoliku siedzą AKowcy w oficerkach i długich płaszczach, a razem z nimi ubrani w mundury koloru feldgrau „Niemcy”.  Jedni i drudzy leniwie i niby od niechcenia opierający się o swoje steny i schmeissery, przekładający je wciąż z prawa na lewo, bawiący się nimi. Tak. Była w tym również bez wątpienia taka lekka lanserka.
To zresztą nieważne. Teatralne rekonstrukcje to raczej nie dla mnie, nie pociągały mnie aż tak bardzo. Ale dziś mnie ujęli. To już nie było strzelanie z kapiszonowców…
Te grupy, a przynajmniej ich cześć, organizują też różne „rajdy śladami”, nocne marsze na orientacje, kursy terenoznawstwa, zajęcia z podstaw taktyki partyzanckiej, a to już zupełnie co innego. Dwadzieścia kilometrów nocą, po lesie, w strugach deszczu, to już nie jest teatrzyk.  To już nie pif paf i piwko w Regenerce, tu nie ma się przed kim lansować. Tu w butach chlupoce błoto, a twarz smagają gałęzie.
- Że też im się tak chce – rzuciłem, myśląc właśnie o takich nocnych marszobiegach.
- Zawsze im się chciało. Taka dusza, taki sznyt. Ale oni nie robią tego dla siebie. Już nie. Kiedyś na początku, każdy zapewne widział w tym jakąś męską przygodę. Ale po tylu latach oni to robią dla innych, dla młodszych, nawet - będzie się pan może śmiał - dla tych nienarodzonych jeszcze. Dla pokoleń, które będą, gdy pana nie będzie.
Fakt, miał rację. Przypomniałem sobie te sceny pod pałacykiem Szustra. I reakcje publiczności. Kilku i kilkunastoletni chłopcy połykali te widoki powstańczych walk na kilogramy. A ich ojcowie cierpliwie tłumaczyli im na ucho, kto, z kim i dlaczego. Oczy tych maluchów płonęły – widok niezapomniany.
I wtedy zrozumiałem, ze to faktycznie musi mieć sens. W końcu to właśnie oni sami byli na to najlepszym, żywym dowodem. Gdy dziś, przed swoimi pobłyskującymi setką satelitarnych kanałów plazmami HD siedzą cale zastępy ich rówieśników i kibicują swoim ulubionym bohaterom tańca na lodzie, wodzie, czy innego popkulturowego badziewia, oni, w strugach deszczu, po kolana w błocie idą na jakiś zlot, by przez moment chociaż pobyć razem i oddać hołd tym, którzy zginęli za Polskę.
Gdy tak sobie właśnie o nich rozmyślałem, ostanie postacie długiej, kilkusetosobowej kolumny, przecięły drogę i zniknęły w ciemności lasu. Staśko skiepował. Ruszyliśmy.
Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości